LK – Tak. Żyje, mieszka w Lublinie, ma dwu synów.
ZM – Wracając do lat czterdziestych, do roku 1944: czy pani wiedziała, coś wówczas o procesie męża, o
rozstrzelaniu?
LK – Szukałam, gdzie mi kto wskazał, jakichś informacji o mężu. Poszłam kiedyś do sądu. Był tam jakiś
taki młody człowiek, do którego mnie skierowano, prokurator, czy ktoś inny. Dziś już nie wiem. Podałam
nazwisko męża, pytam o niego, a on nic mi nie powiedział, ręce tak do tyłu założył, chodził i – „Oj,
dziecino, dziecino …” – mówił. Zorientowałam się w czasie tej wizyty u niego, że coś jest źle.
Dłuższy czas nic nie wiedziałam, a właściwie nie chciałam się dowiedzieć prawdy, chciałam się
dowiedzieć, że jego wywieźli.
ZM – Tak, w Sybirze była nadzieja. Nieprawdopodobne jest łączenie, równanie tych słów: Sybir i
nadzieja, ale tak wówczas było. Rodziny tych, o których nic nie wiedziano, miały nadzieję, że może
pojechali na Syberię, że może stamtąd wrócą. A prawda była zwykle tragiczniejsze W jakich
okolicznościach i kiedy pani tą prawdę poznała?
LK – Po śmierci ojca w 1948 roku, w czasie pogrzebu, kiedy zjechała się rodzina, zaczęliśmy zastanawiać
się wspólnie nad tym, jak się do wiedzieć, gdzie mój mąż jest. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy jest
wywieziony na Syberię, czy gdzieś więziony.
ZM – Ludzie z zesłania w tym czasie już licznie wrócili.
LK – Zaczęłyśmy wtedy znowu chodzić za tym z siostrą, która przyjechała też na pogrzeb. Mam nawet
takie wspólne zdjęcie rodziny z tego pogrzebu. Siostra była bardzo dociekliwa, namawiała mnie, żebyśmy
poszły dowiadywać cię, szukać. Od kogoś usłyszałyśmy, że tych, którzy byli na zamku, Sowici pod
zamkiem wybili. Ktoś inny nam poradził, żeby szukać na Unickiej i myśmy poszły wtedy do tej
cmentarnej kaplicy na Unickiej; tam właśnie znaleźli wiadomość. Tam się dopiero do wiedziałam tej
okropnej prawdy, w którą wierzyć nie chciałam.
Początkowo nie chcieli mi udzielić informacji. Kilkakrotnie chodziłam tam, w końcu trafiłam na jakiegoś
kierownika, powiedziałam, że jestem żoną i dopiero on mi powiedział, że taki jest na cmentarzu
pochowany, na polu trzynastym, z całą grupą innych.
ZM – Wówczas było to na końcu cmentarza, pod murem.
LK – Tak, tam mur był i takie krzaki, krzaki ogromne. Później dopiero przedłużono cmentarz, zrobiono
drogę i jeszcze jeden rząd grobów od ścieżki zrobiono, żeby te zapomnieć, zaniedbać.
Dopiero wtedy, na tym cmentarzu dowiedziałam się. Było zapisane Imię, nazwisko, imię ojca. A ja ciągle
dotychczas wierzyłem, że jeszcze od męża dostanę jakąś wiadomość. Nic. No, i jak tam poszłam, to już
wiadoma stała się prawda: nie żyje. To było w tym roku, kiedy zmarł ojciec, ale już po jego pogrzebie.
ZM – Wracając jeszcze do śmierci ojca pani, czy możemy przyjąć, że podany rok śmierci 1948 jest pewną
informacją?
LK – Napewno tak.
ZM – Pytam o tę datę, gdyż zależy mi na wyjaśnieniu, jak wzajemnie w czasie wiążą się te dwa
wydarzenia: śmierć ojca pani i uzyskanie wiadomości o śmierci męża?
LK – Mój ojciec, proszę pana, był też oficerem przed wojną, był w RKU w Sanoku. Uciekał na Węgry w
1939 roku. Nie wiem, jakie były jego losy, dość że dostał się do obozu koncentracyjnego w Niemczech,
do Dachau.
ZM – A jak to się stało, że ojciec znalazł się w obozie?
LK – Nie wiemy. Od niego nie mogliśmy się nic dowiedzieć, on zupełnie stracił pamięć. Od innych też
nic nie dowiedzieliśmy się. A ja miałam tyle swoich nieszczęść, że nie miałam sił i możliwości zbierania
w tym czasie informacji o losach ojca w czasie wojny.
ZM – A czy w okresie pobytu ojca w obozie mieliście jakieś wiadomości od niego, listy?
LK – Żadnych.
ZM – Czyli przez cały okres wojny, od czasu wyruszenia ojca z domu na Węgry, nie wiedzieliście nie o
nim?
LK – Nic, absolutnie nic. Sądziliśmy, że jest na Zachodzie. Po wojnie dopiero – nie pamiętam dokładnie
kiedy – jeden z kolegów ojca dał nam znać, że trzeba ojca zabrać z Krakowa, bo tam dostarczyli
Amerykanie tych chorych z obozów. Ojciec był zupełnie bez pamięci, obłożnie chory. Przewieźliśmy go
do Sanoka, gdzie zmarł w 1948 roku. Strasznie się męczył, był opuchnięty, nogi miał szczególnie
spuchnięte. Nic nie pamiętał, rozum był u niego, jak u niemowlęcia. A poza tym ciągle się bał, bał się
wszystkiego, ciągle wszystko chował pod poduszkę, „bo idą”. Bał się ciągle, że przyjdą do niego,
wciekał. W tym pokoiku, w którym ojciec leżał, musieliśmy kraty w oknie zamontować, bo uciekał przez
okno. Bał się ciągle, że przyjdą po niego Niemcy. Od ciągłego leżenia dostał odleżyn, podkładaliśmy
takie koła. Okropne męki przeszedł ojciec przed śmiercią. Pochowaliśmy go w Sanoku.
ZM – Czy Sanok pani odwiedza?
LK – Tak, ale bardzo to przeżywam. Tam matkę i ojca pochowałam. Rzadko tam jeżdżę. Dziś, to jest już
zupełnie inny Sanok niż ten, który ja znałam. Jak przechodzę koło tego 2-go pułku strzelców,
przypominam sobie, jak to było, kiedy miało się niewiele lat, inne warunki. Ale rodzinę tam mam. Ojciec
nasz wybudował tam nawet kiedyś taki własny domek. Kiedyś Sanok – to było małe, ładne, ciche
miasteczko; dziś się Sanok rozbudował, miasto fabryczne, ale też piękne. Z wielkim bólem jeżdżę do
Sanoka, ale trzeba czasami pojechać, choćby na groby. Jeżdżę tam w różnych porach, a na Wszystkich
Świętych to już tutaj jestem. Człowiek jest tak związany tym grobem małżonka. Ja ten grób męża sama
wykupiłam i uporządkowałam. I ja tam też wykupiłam sobie miejsce, razem z nim będę pochowana.
Kilka innych sąsiednich grobów również rodziny postawiły. Później zbiorowo wybudowano,
uporządkowano następne groby pomordowanych. Dzisiaj na tych grobach przy Unickiej jest już wiele
imiennych tabliczek, a kiedyś to był tam tylko jeden krzyż z napisem ”nieznany żołnierz z 1939 roku”.
ZM – A kto się tym zajął, kiedy to zostało zrobione?
LK – Podobno kuria biskupia i kościół powizytkowski razem z rodzinani. Tam, w tym kościele spotyka
się ludzi, którzy się tym zajmują. Co roku, w pierwszą niedzielę po Wszystkich Świętych, odbywa się w
tym kościele msza za poległych i pomordowanych AK-owców. W tym roku tes była. Nie był pan na niej?
ZM – Byłem w Bełżycach; w tym samym dniu była tam msza w tej samej intencji. Żałowałem bardzo, że
tak się złożyło, że nie mogłem być tutaj.
LK – Ja byłam tutaj. Szkoda, że pana nie było, Było tylu starszych ludzi z AK , niektórzy nawet w
mundurach, niektórzy z biało czerwonymi opaskami z literami AK. Przy samym ołtarzu było pięć
sztandarów. Msze odprawiał chyba jakiś ksiądz kapelan. Ja na tym nabożeństwie siedziałam jak wryta.
Najpierw by apel poległych. Przed tablicami Tumitajskiego i jego żołnierzy paliły się świece, znicze,
pełno było kwiatów, wieńców z szarfami z napisami „Żołnierze AK Okręgu Lubelskiego”. Msza była
bardzo uroczysta, było wielu księży, dużo harcerzy, ale tych liturgicznych.
Po uroczystości zwróciłam się do takiego starszego pana z zapytaniem, jak załatwić umieszczenie
tabliczki upamiętniające mego męża w tym kościele, z kim rozmawiać na ten temat. On mnie skie rował
do takiego wysokiego, siwego pana. Nie wiem, kto to jest. Jeden z nich wygłaszał tam nawet kilka słów
na tej mszy z ambony, oprócz księdza.
Ten pan bardzo źle się wyrażał o „Szarudze”. Dlaczego? Mówią do mnie: – „Musimy, proszę pani, badać
bardzo dokładnie takie sprawy, bo znalazło się tu kilka tablic niepożądanych” – i jako przykład dawał
oddział „Szarugi” i jakieś nazwiska, może również z innych oddziałów. – „I wie pani” – powiedział
„musimy wobec tego takie sprawy badać przez sąd kurii biskupiej”. – „Proszę bardzo” – odpowiedziałam i
złożyłam później w tym sądzie proponowaną treść tabliczki.
ZM – Wie pani, to są sprawy odległe, często trudne dzisiaj do wyjaśnienia, bo ci, którzy mogliby
wyjaśnić, bardzo często już nie żyją. Jest wiele wzajemnych nieuzasadnionych pomówień. Ja nie
twierdzę, że tutaj akurat ten ma racje, a ten jej nie ma. W wielu przypadkach ktoś tam różnych powodów
przenosi jeszcze do dzisiaj jakieś dawne plotki, pomówienia z odległych lat na drugiego człowieka, a
często niewiele o nim wie. Czasem jakie dawne zawiści powodują powstawanie jeszcze dziś nowych
oskarżeń, zupełnie nieuzasadnionych.
LK – Ja nie mogę nic o tym powiedzieć, bo nie znam tych spraw, mówie tylko to, co on mi powiedział.
ZM – Wspominała pani w rozmowie „Spartanina”. Nie wiem, czy pani wie o tym, że jego też
skrzywdzono pomówieniami, jeszcze w okresie wojny. Postawiono mu m. in. zarzuty, że on jakieś
pieniądze organizacyjne zużył, a wszyscy znający go twierdzą, że było wprost odwrotnie: „Spatanin”,
pochodzący z dość bogatej rodziny /posiadali cegielnię/ dawał własne pieniądze na organizacje, na
dowodzony przez siebie oddział partyzancki, a nie żeby on czerpał zyski i tego.
LK – Rzeczywiście, to wszystko kosztowało bardzo dużo. Ja pamiętam, ile tego wszystkiego było, choćby
tylko u nas pod podłogą. Ile broni, umundurowania. A ile to wszystko musiało kosztować?
A w Bychawie, jak mówili, to Spartanin nawet w dzień wojował i rządził. Do dwunastej byli Niemcy, a
po południu oni.
ZM – Rozumiem, że o Spartaninie” ma pani jak najlepsze zdanie. Ja również, tylko uważam, że on nie
miał szczęścia, nie udawały mu się różne przedsięwzięcia i akcje. Ale o dobrych stronach i czynach ludzi
u nas na ogół niewiele się mówi, a kiedy coś złego powie się o człowieku, to się niesie echem w koło,
wszyscy o tym wiedzą.
Jeszcze jedno pytanie dotyczące działalności oddziału „Szarugi”. Wspominała pani, że była raz z mężem
na przyjęciu zrzutu. Zrzut ten przyjmował oddział „Szarugi”. Jak pani pamięta ten zrzut, co pani sobie
przypomina?
LK – Niewiele pamiętam szczegółów, ale to było ogromna przeżycie. Była noc, huk tego samolotu, ludzie
biegający jak zjawy w ciemności. Pamiętam, że jeden ze spadochronów zawiesił się wówczas na sosnach.
No, a poza tym strach. Ale jakichś dokładniejszych faktów, wydarzeń nie pamiętam.
ZM – Znowu odbiegliśmy od zasadniczego tematu naszej rozmowy. Czy doprowadziła pani do końca
sprawę tej tabliczki upamiętniającej męża?
0 komentarzy