Czesław Baran ur. 15.07.1910 r.
Syn Michała z Zaraszowa, ps. ”Bakutil”, jako żołnierz brał udział w wojnie obronnej 1939 r., w czasie której dostał się do niewoli niemieckiej (gafangennumer-4166, Lager-Bezeidinung: Stalag II B, Deutschland, majątek, w którym wykonywał pracę niewolniczą; bei Schwarz Gellin uber Neustettin). Powrócił w marcu 1942r. Jesienią 1944r. aresztowany wraz z kilkunastoma mieszkańcami wsi za działalność Akowską, więziony i skazany przez NKWD na 10 lat więzienia we Wronkach, wrócił po amnestii, zmarł w 1992r.
Materiały udostępnione przez córkę Czesława Barana- Helenę Włodarczyk i jej rodzinę.
Wspomnienia Czesława Barana
„ Pamiętnego dnia drugiej dekady miesiąca lipca przyszli rolnicy wsi Zaraszów, do dwóch braci: Jana i Czesława pod nazwiskiem Baranów. A byli to Płaszczewski Stanisław, wójt gminy Bychawa, wuj Jan Śliz (rolnik) oraz Sprawka Jan, kuzyn, rolnik, z zawodu cieśla. Spotkanie nastąpiło w godzinach popołudniowych tegoż dnia, w sadzie braci: Jana i Czesława Baranów.
Wszyscy byliśmy zaabsorbowani, my wieśniacy, nieuniknioną wojną z niemcami. Podkreślano, że mimo słabo jeszcze uzbrojonej naszej Armii Wojsk Lądowych, Powietrznych i Morskich, pokażemy męskość i ducha nie złamiemy. Nie damy się pokonać przez niemców. Brat Jan był żołnierzem uprzedniej służby uzbrojenia w Brześciu nad Bugiem i nadmienił, że na wypadek wojny wydanej przez niemców, Polska może bronić się najwyżej przez dwa tygodnie. Niemcy (tu: szef Służby Uzbrojenia Niemiec pod nazwiskiem Fuks oraz główny ppr Lidke) bowiem wiedzą dokładnie, jakie mamy uzbrojenie.
(…)
Po dość długich wypowiedziach o różnych sprawach, nawet w oparciu o Historię, dysputanci rozeszli się; każdy do swojego domu.
Wkrótce rozpoczęły się zbiórki na LOP. W całym społeczeństwie wiedziano i dyskutowano na temat wojny.
Droga.
Dnia 15 sierpnia 1939 roku udałem się do kościoła, (do rodzinnej parafii w Bychawie), z okazji Święta Matki Bożej Zielnej. Podczas Mszy Św. przyjąłem Komunię Świętą, ofiarowując wszystkie moje modlitwy w intencji szczęśliwego przeżycia działań wojennych. Czułem, że będę brał w nich udział. Intuicyjnie spodziewałem się, że w najbliższym czasie musze pożegnać żonę Helenę i dwoje młodych dzieci: 4-letnią córkę Marylkę i 2-letniego syna Janusza. Były to na pewno ostatnie godziny życia na stopie cywilnej tegoż dnia i roku.
W powrotnej drodze z kościoła, wstąpiłem do wsi Olszowiec, w której przebywała po zamążpójściu za Dulbasa Andrzeja, siostra moja Katarzyna. Jako małżeństwo żyjąc, w tejże wsi, mieli oni sześcioro dzieci, w tym najmłodsze o imieniu Halinka, którego chrzestną była moja żona Helena.
Powód bycia w tymże dniu u Kochanych: siostry Katarzyny, szwagra Andrzeja i ich dzieci był podmiotem pożegnania, gdyż usilnie czułem, że to pożegnanie będzie ostatnim na jakiś czas. Czas, w którym spotkamy się po wojnie.
Z przykrością przypominam sobie tą chwilę pożegnania Kochanej siostry Katarzyny i szwagra Andrzeja i ich drogich dzieci, dla których ciepło tkwi w sercu moim. Po pożegnaniu i opuszczeniu ich domu wyszli ze mną szwagier i siostra Katarzyna i odprowadzają mnie w jak najczulszym usposobieniu i życzeniami dobrego powodzenia przez Boże Miłosierdzie i opiekę Matki Najświętszej na drodze dalszych chwil życia.
(…)
Ten dzień.
Dzień ten Święta Matki Bożej Zielnej był dniem pogodnym i słonecznym. Idąc droga i przez pola wsi Olszowiec czułem się rozżalony po rozstaniu z ukochaną siostrą, Szwagrem i ich Dziećmi.
Następnie weszłem na łąki zwane „Jeziora”. Przechodząc przez nie wyszłem na drogę Dulbasa Pawła. Minąłem gospodarstwo i przeszłem parę kroków, a w następstwie wkroczyłem w las wsi Olszowiec.
Po dokonaniu paru kroków na przestrzeni lasu, poczułem inne powietrze, trochę wilgotniejsze. Odczułem tu i ówdzie życie w lesie: różne odgłosy ptaków, które umilały mi chwile przez parę minut zanim przeszłem las na drugą stronę.
Droga przebiegała, łącząc wsie jej przyległe oraz Krzczonów z Bychawą. Po przejściu drogi weszłem na pola zwane „pastwisko wsi Zaraszów” i wycyrklowałem na powierzchnię tego pastwiska, kończącego się tzw. „Brzózkami”. Tu też chwilę zatrzymałem się i tak mi było tęskno, tak ciężko, tak, jakbym żegnał każde przejście przez pola, las i Brzózki.
Patrzyłem na drzewa, a szczególnie na dęby przy miedzy od strony działki brata Aleksandra, (który następnie sprzedał ją Frączkowi Bronisławowi).
Dalej podążam ku domowi, przeszłem drogę między pastwiskami a lasem zaraszowskim . I weszłem w las, nie pamiętam na czyją drogę, czy wuja Śliza, czy Płaszczewskiego, czy inną.
Przeczucie.
W czasie przejścia przez las, wydawało mi się, że ptaszki się ze mną żegnają, że śpiewa słowik czy wilga swoje „tuuu-tuuuuuuu”. Tak wprost podziwiałem to życie, to piękno natury naszego klimatu. Tu przebiegł zajączek, gdzie indziej kuropatewka, a ponad wszystko rozśpiewane, rozbawione w lesie ptactwo.- Tak mnie to ujęło jakobym miał jeszcze jedno życie, łącząc ducha z ciałem.
Wychodząc z lasu posesją śp. Furgała Stanisława, zauważyłem pośpieszny ruch na podwórzu Flisa Józefa (jego gospodarstwo znajdowało się po drugiej stronie). Zaprzęganie koni do wozu. Wtem słyszę głos i widzę ówczesnego sołtysa wsi Zaraszów – Józefa Korbę, który powiedział:
– „Wyprządź konie. Nie potrzeba już”.
Był też jako goniec gminy czy to poczty nazwiskiem Kwietniewski (imienia nie pamiętam).
Sołtys Korba krzyknął:
– „Panie Baran! Niech Pan się zatrzyma!”
Stanąłem. Za chwilę podszedł do mnie ten specjalny goniec Kwietniewski i wręczył mi pismo, które pokwitowałem.- Natychmiastowe stawiennictwo do 50 p. p. Strzelców Kresowych w Kowlu, pluton Łączności.
Stało się.
Po przeczytaniu tegoż wezwania poczułem jakobym miał przybite nogi gwoźdźmi do ziemi, do chodnika, na którym stałem.
W zamyśleniu, po tak pełnym wzruszeniu, ruszyłem dalej w powrotną drogę do domu, od którego dzieliła mnie przestrzeń jeszcze ok. 300 m.
Czułem się jakbym był porażony prądem o niskim napięciu ok.24 v.
A gdy weszłem do domu, żona Helenka z dziećmi: Marylką i Januszem byli jakoś dziwnie usposobieni widząc męża i ojca, może już po raz ostatni widzianego czy to na dłuższy czas rozłąki na skutek zbliżającego się kataklizmu.
Żona wiedziała wcześniej ode mnie. Goniec Kwietniewski był już z kartą mobilizacyjną w domu celem jej doręczenia. Sołtys był także w domu z zapytaniem gdzie ja mogę być.
Żona Helena odpowiedziała:
– „Poszedł do kościoła i nie wrócił. Być może udał się do siostry Katarzyny i szwagra Andrzeja ze wsi Olszowiec.”
Przypominając sobie tę chwilę, choć już z górą po pięćdziesięciu latach, a w wieku osiemdziesięciu lat, wprost nie jestem w stanie opisać tej chwili, że tak nazwę-dramatycznej. Na samo wspomnienie i dziś łzy napływają do oczu…
Żona podaje obiad.
– „Zjedz, może ten ostatni na jakiś czas”.
Odpowiedziałem uprzejmie:
– „Dziękuję, jadłem u siostry w Olszowcu.”
A w ogóle miałem ciemno przed oczami. Tylko w sercu czułem jakąś nadzieję i ciepło, męża do żony i rodzica do dzieci. Wprost nie wiedziałem co mam uczynić. Wprawdzie to powróciłem z kościoła i w drodze powrotnej jakbym wyczuł….
Pożegnanie.
Pożegnałem siostrę i szwagra oraz Ich dzieci, których mieli sześcioro, tj.: Broncia, Genowefa, Tadeusz, Apolonia, Stasio i Halinka. Halinka leżała w kołysce, na białym beciku. Oczy miała duże, niebieskie. Twarzyczka blada, ale uśmiechnięta, co należało rozumieć, że ono- to dziecię życzy mi powodzenia na drodze dalszego mego życia.
Mama była na ten czas w kościele, a pragnąłem ją pożegnać tak jak braci: Jana i Aleksandra. Aleksander udał się gdzieś. Lubił polować i był nieobecny w domu.
Ciocię Antosię, siostrę ojca pożegnałem oraz bratową- miłą, lubianą Janinę, z domu Mróz ze Starej Wsi.
Niespełna godziny czasu ostatnich chwil tak ważnych dla mnie, jak też dla żony i dzieci. Trudno mi nawet dziś wyobrazić sobie jak to miało miejsce.
W chwili tuż przed pożegnaniem żona Helenka zaopatrzyła mnie w artykuły spożywcze na czas podróży do Kowla.
Z walizką, w ubraniu tym, w którym byłem w kościele pożegnałem ukochaną żonę Helusię oraz drogie dzieci: córkę Marylkę i syna Janusza.
Następnie ukląkłem przed stołem, który był przy ścianie południowej mieszkania. A na niej zawieszony krzyżyk ukrzyżowanego Pana Chrystusa, ogniś przywieziony z Częstochowy przez Matkę Annę.
Powiedziałem te słowa:
– „Jezusie Chrystusie, pozwól mi przeżyć tę wojnę, bym mógł zdrowy i cały powrócić do domu, do ukochanej żony i drogich mi dzieci.”
Podczas wręczania karty powołania o natychmiastowym stawiennictwie do wyznaczonej jednostki wojskowej, sołtys Korba zapytał mnie:
– „Kogo wyznaczyć na towarzysza drogi do Bychawy?”
Odpowiedziałem:
– „Najlepiej to brata Jana, z którym w czasie jazdy porozmawiam.”
I tak też sołtys uczynił.
Już czas.
Odjeżdżając z domu, po całym pożegnaniu, brak mi było jeszcze pożegnać Matki rodzonej jako głównego serca. Począłem stopniowo oddalać się od ukochanych i drogich mi sercu, najpierw żony, dzieci, sąsiadów i kuzynów, tak w miejscu zamieszkania jak i innych miejscowościach, a następnie całej wioski, lasów do niej przynależnych, pastwiska…
Na drodze, którą udawałem się z bratem do Bychawy, spotkałem powracających furmanką wujostwo: Styżejów: Andrzeja z żoną, a co najważniejsze to drogą mi Mamę. Pożegnałem ich w jak najczulszy sposób.
Po odejściu pożegnalnym, idąc dalej drogą, poczułem, że ktoś mnie ujął za ramię. Oglądam się- Mama moja, droga ukochana, która wypowiedziała te słowa:
– „Jeszcze raz pożegnam się z Tobą, gdyż czuję, że my się już więcej widzieć nie będziemy. Niech Cię Pan Bóg i Matka Najświętsza ma w opiece i pozwoli Ci szczęśliwie przeżyć tę wojnę, abyś zdrowy i cały powrócił do żony, którą miłujesz i dzieci drogie, które kochasz.”
Po tych słowach jeszcze raz ucałowałem ręce i twarz Matki i wziąłem ją na ręce i zaniosłem do wozu wujostwa Styżejów, z którymi wracała do domu z kościoła.
W drodzę.
W przybliżeniu jakieś 80-100m minęliśmy stara lipę jeszcze z czasów pańszczyźnianych byłych dóbr Skawińskich(dop. red.), których znałem, a to- Adam i Jan oraz Waleria. Waleria posiadała z dawnego majątku 20 hektarów, a więc niespełna 40 mórg, które sprzedała.
Była do najstarszych lat miłą i popierającą dziedziczką, a przede wszystkim społeczniczką. Brała udział w wielu zagadnieniach na odcinku pomocy biedniejszym oraz była w komitecie dla bezrobotnych.
Natomiast ksiądz kanonik Antoni Kwiatkowski był dobrym księdzem, społecznikiem. Za jego to wezwaniem zaczęto brukować ulice w Bychawie.
Każde dziecko, które było u Pierwszej Komunii Świętej miało wręczone drzewko owocowe (szczepione). Ponadto za jego dyrektywą i pracą zbiórkową pieniędzy pobudował szpital pod nazwą „Samarytanin”, Bank Spółdzielni Spożywców, Zakład Mleczarski oraz Szkołę Pełnego Stopnia Podstawowego (7 klas).
Pożegnałem osadę Bychawa 15.08.1939.”
4 komentarze
Krzysztof · 23 października 2017 o 21:45
Gratuluję i dziękuję za podzielenie się przekazywanymi w rodzinie wspomnieniami. Szczerze zachęcam do kontynuowania. I… oby to zachęciło innych do dzielenia się. Tylu wspaniałych ludzi żyło w Zaraszowie, wiele pouczających historii z ich życia pozostało. I fotografii też. Podzielmy się!
Magda · 23 września 2021 o 18:03
Czytając te wspomnienia i z opowiadań rodzinnych wydaje mi się, że Pan Czesław to brat mojego dziadka. Jestem wnuczką Aleksandra Barana i Pelagii Baran zd. Frączek. Dziadek zmarł w 1988 r. Dziękuję za tę publikację
Justyna · 25 października 2021 o 10:43
Do Magdy:
Tak, Aleksander Baran był bratem Czesława, mojego dziadka. Potwierdziła to moja mama Bogumiła, córka Czesława, której pokazałam Twój komentarz, zgadzają się wszystkie dane. Mama przekazuje, że Bracia bardzo się szanowali, a dziadek Czesław bardzo przeżył śmierć Aleksandra zwłaszcza, że nie mógł być na jego pogrzebie. Jednocześnie serdecznie pozdrawia całą rodzinę stryjka Olka, ja również się dołączam. Wszystkiego dobrego, miło poznać dalszą kuzynkę 🙂
Do Justyny. · 25 maja 2023 o 12:58
Dziękuję za pozdrowienia i również Pozdrawiam. Bardzo mi miło dowiedzieć się czegoś więcej o historii rodziny mojego dziadka, tym bardziej że już dawno nie ma go wśród nas. Została tylko moja mama Anna i jej siostra Krystyna, no i oczywiście wnuczęta.